Aktualnie wielki rwetes trwa wokół sklepów wielkopowierzchniowych. Ja chciałem się pochylić (tudzież kucnąć) nad sklepami małopowierzchniowymi. Konkretnie tymi z mojego osiedla. Jeden nazywa się F.H.U. Agnieszka i jest warzywniakiem po upgrejdzie. Oprócz buraków i marchwi oferuje także chleb, wędlinę i podpaski. Poszerzył asortyment, ale uparcie odmawia wyjścia z epoki realnego socjalizmu. Drugi sklep nie ma nazwy i usilnie próbuje brnąć od socjalizmu do kapitalizmu, ale jakby nie do końca mu wychodzi. Pani z pierwszego sklepu jest nadmiernie miła i życzliwa. Zawsze kiedy pytam, dajmy na to o serek, a serka nie ma, pani wpada w popłoch. Zaczyna lamentować, że jutro już wszystko będzie. Ponieważ nie mam ochoty patrzeć jak ktoś roni łzy nad nabiałem, zacząłem chodzić do drugiego sklepu.
Tam pani właścicielka i jednocześnie ober-ekspedientka już powoli zaczyna jarzyć, o co chodzi z kapitalizmem. Wie, że trzeba dbać o to, żeby klienci kupowali jak najwięcej. Zamiast jednak postawić na reklamę, promocję, karty stałego klienta, ona oddziałuje psychologicznie. Zaczęło się niewinnie. Od kaszanki.
Uwielbiam kaszankę, ale umówmy się, że krwi z krupami nie da się zjeść szczególnie dużo. Poprosiłem o jedno pętko. Pani spróbowała na mnie wykonać taki jakby chujowy jedi mind trick. Machnęła ręką i powiedziała:
- Jest piątek.
- No i?
- Reszta mi się zepsuje przez weekend.
- Czyli mogę jedno pętko, czy nie mogę?
- Może pan, ale reszta mi się zepsuje.
Później już się potoczyło. Prosisz dwa jajka. Ta pyta, co tak mało. I dopowiada, że ona by nie potrafiła gotować z tak mizerną ilością jajek. A może jednak dwanaście… Określenie chleb metrowy pani najwyraźniej rozumie dosłownie, gdyż próbuje mi go pchać na metry. Naleśniki w ogóle przestałem robić, bo boję się, że mąkę sprzedaje się w tym sklepie tylko na palety. Już wiem, skąd na moim osiedlu jest tylu żuli. Wchodzisz po jedno piwo, wychodzisz z pięcioma i ćwiartką. I bach, alkoholizm gotowy.
Pani, wiem, że pani tego nie przeczytasz, ale weź się pani ogarnij. Realizuj pani marzenia i załóż hurtownię.
Bardzo zabawny wpis.
To mnie cieszy 🙂
W wiosce, gdzie mieszka moja babcia, jest niebieski blaszak pełniący funkcję sklepu, w którym czas zatrzymał się jakieś 30 lat temu. Pan sklepowy wciąż najchętniej dodaje w słupkach na papierze, a klientowi pytającemu kiedyś o czosnek zaproponował: „Nie ma ale jest cebula”.